EURO 2020 dziś rozkręca się na dobre. Turniej oddzielił ziarna od plew i niestety po stronie odrzuconych znalazła się reprezentacja Polski. Biało-Czerwoni do jesieni będą lizać rany i na razie trudno powiedzieć, jaką kadrę zastaniemy w drugiej części eliminacji mistrzostw świata.
Po miesięcznej pracy blisko kadry zjechałem do domu i wciąż mam mieszane uczucia, dlaczego tak szybko pożegnaliśmy się z turniejem. Kluczowa okazała się porażka ze Słowacją, po której wdrożona została akcja ratunkowa. Resuscytacja została przedłużona na ostatni mecz ze Szwecją, ale ostatecznie pacjent zmarł.
EURO przegraliśmy pierwszym meczem w Sankt Petersburgu, który nie układał się po naszej myśli i w którym mam wrażenie nie byliśmy tak agresywni jak w dwóch kolejnych konfrontacjach. Dopiero ten potężny gong wyzwolił w piłkarzach dodatkową energię, która sprawiła, że do wielu rzeczy można się przyczepić, ale na pewno nie do tego, że nie walczyli o wynik. Zabrakło nam umiejętności i jakości.
Tych dwóch rzeczy nie przykryliśmy perfekcyjną organizacją gry. Wiele słabszych drużyn właśnie w ten sposób nadrabia swoje braki, a Paulo Sousa wyjechał na EURO z drużyną będącą w budowie. Mam wrażenie, że do końca poznawał piłkarzy na obozach w Opalenicy i Sopocie. Szukał odpowiednich wykonawców do swojego planu. Ciągle mieszał w składzie. Ogólnie zabrakło czasu, żeby to wszystko skleić i dopracować stąd mimo jakiś pozytywnych przebłysków zawsze przytrafiały nam się gigantyczne wpadki. Dopiero po nich następowała pobudka, zmiana koncepcji i reakcja bramkowa.
Polska pod wodzą Portugalczyka nie przegrała żadnej drugiej połowy, ale co z tego, skoro w ogólnym rozrachunku, przy tak wielu niechlujnych wejściach w mecz, skończyliśmy EURO z jednym punktem na koncie? Pożegnaliśmy się naganną grą w obronie. Turnieje nie wybaczają tak lekkomyślnej gry w defensywie. Do utraty większości goli doprowadzały indywidualne wpadki, które nie mają prawa wydarzyć się na tym poziomie, a jeśli tracisz sześć bramek w trzech spotkaniach, nie ma dla ciebie miejsca w elicie. Za kadencji Sousy średnia straconych goli to aż 1,75 na mecz. Najwięcej od kilku dekad. Dlatego nie ważne, co robimy z przodu. Nie ważne, czy Robert Lewandowski strzeli dwa gole skoro my tracimy trzy.
Nie wliczając Andory we wszystkich pozostałych spotkaniach o punkty pod wodzą Sousy Biało-Czerwoni musieli gonić wynik. Tak gonili, że do tej pory nikogo nie przegonili. Półamatorzy pozostają jedynym naszym skalpem w 2021 roku i realnie trzeba obawiać się, że jeśli nie nastąpi drastyczna poprawa, mundial w Katarze będzie pierwszym turniejem od ośmiu lat, na którym zabraknie naszej drużyny.
Jestem ciekaw, czy Sousa, jeśli zostanie na jesienne eliminacje, wyciągnie wnioski i jakie decyzje podejmie. Cieszę się, że nie szukał łatwych wymówek – choćby ucieczki w absencje ważnych piłkarzy jak Krzysztof Piątek czy Arkadiusz Milik – a przecież byłoby to nie tylko wygodne, ale też uprawnione pytanie: Gdzie bylibyśmy w turnieju, gdyby w ostatnim czasie nie wypadło tak wielu ważnych piłkarzy? Być może te kilka urazów sprawiło, że jego Plan A działał gorzej niż plan B.
Szkoda, że od dziś EURO dla nas już tylko w telewizji. Z dyskoteki wyrzucili nas przed 22. Jeden plus, że już bez wielkiego bagażu emocjonalnego, który zawsze towarzyszy mi przy pracy z kadrą, będzie można spojrzeć na turniej z nieco dalszej perspektywy. Mimo obaw, że będą to rozgrywki piłkarzy zmęczonych faza grupowa była jedną z efektowniejszych od lat – z pięknie grającymi Włochami czy heroicznie walczącą Danią. Oby faza pucharowa trzymała podobny poziom, który dla nas okazał się za wysoki.